Gdy go, jak niebieską linkę,
która jest za krótka, żeby
ją użyć do powieszenia
prania, zwijają na Zielonej,
niebo zupełnie nie różni się
od ziemi: biel, różne odcienie.
A potem, po ceregielach:
jaskrawy plastik materaca
w jarzeniowym blasku.
Jakby już zawsze miał
błądzić w śniegu, z siatką
pomarańczy, co je niesie
dla chorego czyli raczej
dla siebie. Aż ciemno
robi się w oczach, choć lamp,
jak świętego ognia, nie gaszą
całodobowo ze względów
prawie sakralnych. Tak
myśli niby żywy narrator
grubej, chwilowej księgi.
(nawiasem: tym tekstem mam nadzieję rozpocząć nowy cykl wierszy)