Justyna Bargielska, GAZETA WYBORCZA, 01.12.2011
MUZYKA ULICZNAZjawiam się zamiast nieobecnego
od dwudziestu lat. Może to dwadzieścia
jeden. Gdy się idzie na długi spacer,
bez zaglądania do dziecięcych wózków
i bez sprawdzania, czy papiery się zgadzają
ze skórą portfela, to z jednej robią się dwie
wiosny, i tak dalej. Zawiniło słońce, zajęte
dostawami fotonów do fabryki zieleni.
Przejaskrawiam. Cień mojego ciała
podnosi rękę ku twarzy i przyczepia
poważną minę. Z ulicy muzyka jeszcze
albo już nieśmiała. Cień jest pojemnym
futerałem. Mieści się w nim żywy, nieżywy
oraz instrument, na którym jeden drugiemu
przygrywa na pocieszenie, na przemian.
RZECZPOSPOLITA, 2-3 września 2006, nr 205 (7499)
PRZETERMINOWANEAni dłużej, ani szczęśliwiej
żyliśmy. W dekoracjach,
po serdecznych przeszczepach.
Powtarzalność nazywaliśmy rytmem,
chociaż niewiele było muzyki. Cicho
tańczyły korzenie pod nami, krew
maszerowała na palcach, krążyły
roje komarów i nie próbowaliśmy wchodzić
drugi raz do tej samej rzeki. Tak naprawdę:
to było jezioro. Siedząc w nadbrzeżnej trawie
moczyliśmy nogi, z prawej widok na kościół
wtulony w powietrze, z lewej miłosne krzaki.
Uczyłaś mnie mówić bez użycia rąk,
więc mówiłem: system jest duży,
system nie pozwala sobie na wybuchy
płaczu i radości. Bardzo nam było rybio,
czyli płynnie, milcząco.
I jeśli nie rozumieliśmy z tego dnia
zbyt wiele, to dlatego, że nawet autor
nie wiedział, co przez co chce powiedzieć.
Rzeka brakujących słów, Ad.wers 2006
SZWEDZKA WIOSNAPomyliłem się, za późno na poprawkę.
Nazwałem kawkę sroką, kiedy
przeskakiwałem z języka na język
jak z kry na krę. Gopło albo Usken,
tutaj albo tam. Pode mną ta sama woda,
ciemny bełkot. Ten sam strach i pokusa.
Przepraszam cię, żołnierzu
z krukowatego batalionu,
choć wiem, że machasz na to skrzydłem.
INSTALACJA SIÓDMEGO DNIANic ojcu nie jest, zwykłe osłabienie
po wczorajszym. Nie po to sześć dni
tyrał, żeby się martwić o ostatni.
Jesteś synem, więc nieś ostrożnie, jak dar,
ciepłą pizzę do domu. Albo poprawiaj
serwetę na stole, niech będzie
gładka jak czoło.
Powtórzmy słowa, dajmy
na to Wallace'a Stevensa:
"dzień jest ogromny i mocny".
PoeWiki, 12 grudnia 2007
NARCYZ, JESZCZE PÓŹNIEJMyślałem kiedyś, że całun to znaczy mistrz
pocałunków. Miał kobiece wargi i potrafił
mówić, że kocha. Czy jestem podobny ?
Jarzeniówki przekonują noc, że dom
przycumował na osiedlu. Muzyka
przełyka sąsiedzkie szelesty.
Spać czyli zerwać się i wyjechać:
o byle jakiej porze, byle podróż.
Albo powrót. Ile to lat ?
Coś przegryźć, popić słodką wodą.
Śnieg na asfalcie popielaty.
Twarz wypatruje twarzy.
ZNOWU EROTYKGdy nie ma o czym, o miłości.
Czytaj: pożyczyło się kiedyś szklankę
światła od sąsiedniego dnia i nie ma jak
oddać, nawet po latach. Przybywa wyjaśnień,
lecz widoczność słaba. Nie ma co się mazać,
szepczą twarde przedmioty, udając,
że przewidywalność jest rodzajem wizji,
szczególnie jak się nabije guza po ciemku.
Przy odpowiednim oświetleniu wygląda się
całkiem, hm, niewinnie? Okulary zaszyły się
gdzieś w kącie, a ja gapię się, tak jak gapiłem,
na nogi nauczycielki, gdy stoi odwrócona
przed schnącą tablicą, w przysadzistej
szkole imienia, które należało zmienić.
Dłoń umazana kredą, jedna ręka w górze,
"jakby się tylko w połowie poddawało",
i pisze, tłumacząc równocześnie,
a jedno nie chce się pogodzić z drugim.
Harmider z boiska niknie w furkocie powietrza.
Na jej lewej łydce poleciało oczko.