Niebo pięknie niedoskonałe, prześcieradło
w strzępach. Nieforemna chwila spada
na mnie, zatrzymuję się, czy jestem
osobnikiem zatrzymanym, osobochwilą,
przelicznikiem olśnienia, choć nie śnię?
Forma wiedzy nabytej jak spadek
po minionych mgnieniach oka, latach
podglądactwa. Zatrzymuję dar chwili,
nie zaglądam jej w usta, żeby ujrzeć
ślinę pocałunków jako rzecz
nie do odwołania, wyrok: odsiadka
ze stałym widokiem na własne kalectwo
świata, ze stałą wypiską. Nie jestem teraz
w formie, forma to rodzaj formaliny,
w niej, gdzieś w laboratorium albo
na wystawie sztuk bardziej sztucznych
niż współczesnych, zresztą: nic lepiej
o czasie nie mówić, bo jeszcze zastuka
do drzwi komornik z kwilącą komórką
serca, pełen współczucia, nic o czasie,
kochana, coś o widzeniu, przysługującym
zgodnie z regułą, godzina na miesiąc
lub na całe życie, jakby życie próbowało
stać się całością: odcięty paznokieć,
rwany z głowy włos, najlepiej
z cebulką, bo wtedy lepiej widać,
to ty? Wierzę, bo muszę, na to mam
oczy, żeby wiedzieć. Dlaczego
masz takie wielkie, kochana,
skąd to owłosienie, skąd głos?
Przegrywam codziennie miliony.
Przygrywa, jak u fryzjera, muzyka.